a, gdy dodam jeszcze – w rytmie „Ody do młodości” Beethovena, jasnym się stanie, że chodzi o Unię Europejską, a nie o USA.
Rośnie szum przed wyborami do Parlamentu Europejskiego (PE), więc dorzucę swoje trzy grosze. Lansują się partie i partyjki, tworzone są koalicje. Żadna jednak, poza ogólnikowymi deklaracjami nie proponuje swojej wizji Europy na najbliższe, pełne wyzwań lata. Chodzi więc o lokalne interesy krajowe oraz o kasę w euro. To samo (jak dotąd) dotyczy kandydatów na deputowanych do PE. Kilkoro „etatowych” posłów europejskich wylewa żale, że ich dotychczasowe zasiadanie w Brukseli i Strasburgu nie zostało należycie docenione w kolejnym rozdaniu miejsc na listach wyborczych.
Moje kontakty ze Wspólnotami Europejskimi (tak to się wtedy nazywało) zaczęły się w początkowych latach 90. XX wieku, gdy bywałem zapraszany jako nieformalny przedstawiciel Polski na posiedzenia Komisji Bezpieczeństwa Pracy w Górnictwie (SHCMOEI) w Dyrekcji Generalnej ds. Zatrudnienia w Luksemburgu. Nawiasem mówiąc, miasto Luksemburg wydaje mi się z perspektywy czasu sympatyczniejsze niż zurzędniczała Bruksela. A może to tylko aura roztaczana przez niesławnej pamięci (zbrodnie kongijskie) króla Belgów Leopolda II.
Zabawne zdarzenie miało miejsce na jednym z posiedzeń SHCMOEI dotyczącym bezpieczeństwa w górnictwie węglowym. Pewien frankofoński delegat spytał mnie o rolę kanarków jako indykatorów gazowych w polskich kopalniach. Zaniemówiłem, myśląc, że jego angielski, jak to w tej grupie językowej bywało, ma pewne braki. Jakoś z tego wybrnąłem, nie chcąc go publicznie zawstydzać, że tylko czytałem historyczne zapiski o tych żywych „urządzeniach”, reagujących na szkodliwe gazy kopalniane. Górnicy zwozili pod ziemię klatki z tymi ptaszkami i obserwowali ich zachowanie; to informacja dla niewtajemniczonych.
„Kiedyś w Stałym Przedstawicielstwie RP przy UE”
Zresztą moja aktywność w tej komisji przysporzyła mi kłopotów, bo jeden z górniczych VIPów upatrzył sobie te wyjazdy (chyba w sumie trzy), czego, ja naiwniak nie rozszyfrowałem. Potem, także w WUG, za własne pieniądze i w weekendy, ukończyłem europejskie studia podyplomowe na Uniwersytecie Warszawskim/Maastricht. To zaniepokoiło niektórych, więc dostałem pisemny zakaz zajmowania się w urzędzie problematyką unijną. Ta sprawa kojarzy mi się z dowcipem o bezobsługowym, polskim kotle w piekle.
Mój stosunek do tak zwanej Brukseli był zawsze pozytywny, ale bez egzaltacji. Widziałem nieuchronność naszego dołączenia do Europy, aktywnego uczestnictwa w jej gremiach i mądrej (bez histerii) obrony polskich, a najlepiej zgrupowanych w mini sojuszach, interesów. Nawiasem mówiąc – UE, do której aspirowaliśmy i weszliśmy, miała wtedy inne oblicze, bo polityczno- ekonomiczno-społeczne w duchu wspólnotowym. Dzisiaj niestety jest dużo ideologii jednej formacji politycznej, partykularnych interesów wielkich graczy (dobitny przykład to Niemcy i gazociąg NS 2) i biurokratycznego przeregulowania (np. ochrona danych osobowych, nie wypominając krzywizny banana). A także prób narzucania rozwiązań, jak z zaproszonymi nie przez nas uchodźcami.
Potem, już pracując w Głównym Urzędzie Statystycznym, mieliśmy stałe robocze kontakty z Europejskim Urzędem Statystycznym (Eurostat), także usytuowanym w Luksemburgu. Miały i mają one profesjonalny charakter. Ostatnio w mediach pojawiła się informacja o dużych rozbieżnościach w danych statystycznych Polski i Niemiec (bilans wymiany towarowej). W rzeczywistości (źródło GUS), według danych przekazanych przez oba kraje do Eurostatu, bilans dla Polski to pół miliarda euro na naszą korzyść, wg. Niemiec – saldo wyniosło 3,4 mld na ich korzyść. Czyli kwoty te są dużo niższe niż podają media. Skąd jednak różnica ? Do przyczyn tych rozbieżności zaliczyć można między innymi: „uwspólnotowienie” towarów (wolny obrót w UE), guasi tranzyt, daty aktualizacji danych i t.zw. efekt rotterdamski (patrz Internet). Drobna ciekawostka. Eurostat mieścił się w wielofunkcyjnym kompleksie handlowym na jego górnym piętrze. Na parterze były lokale gastronomiczne, stąd przechodząc przewiązką łączącą skrzydła budynku (i urzędu), można było zidentyfikować menu kilka pięter niżej. Straszne dla głodomorów.
Najważniejszym wydarzeniem europejskim w mojej zawodowej karierze była polska prezydencja (przewodnictwo) w UE w drugim półroczu 2011 roku. Została wysoko oceniona przez kraje członkowskie za dobre przygotowanie merytoryczno-organizacyjne, a kosztowała też niemało. Duży udział w przygotowaniach i przebiegu miała polska służba cywilna, którą miałem zaszczyt wówczas kierować. Nasz model centralnej administracji rządowej (zawodowa, rzetelna, bezstronna i politycznie neutralna) spotkał się z dużym zainteresowaniem krajów aplikujących do UE i aprobatą jej „starych” członków. Szkoda, że te osiągnięcia zostały niedawno zniweczone „okrojeniem” Ustawy o służbie cywilnej o wyższe stanowiska. Pamiętam tylko jeden zgrzyt podczas tych pracowitych miesięcy, kiedy podczas zwiedzania Warszawy przez gości zagranicznych, polski przewodnik stwierdził, że stolicę zniszczyli naziści. Dostało mu się ode mnie (werbalnie).
Ostatni etap moich kontaktów służbowych z Brukselą (dosłownie, bo tam się rozgrywały potyczki) realizowałem jako Główny Geolog Kraju. Była to przede wszystkim obrona polskiego projektu pozyskiwania gazu z łupków z zastosowaniem tak zwanego szczelinowania hydraulicznego wobec sprzeciwu agresywnych środowisk ekologicznych inspirujących niektórych eurokratów (i legislację). Grupy te były niestety „zaimpregnowane” na argumentację naukową (przeprowadziliśmy szeroki program krajowych badań terenowych) i działały z pobudek ideologicznych (a może i biznesowych), a nie merytorycznych. Szkoda, bo taka postawa działa destrukcyjnie na słuszne inicjatywy ochrony środowiska naturalnego. Broniliśmy się nieźle, wspierani przez unijnych Polaków i sojuszników z innych krajów. Tu muszę wspomnieć o konferencji na powyższy temat zorganizowanej w Brukseli przez Państwowy Instytut Geologiczny, ze wsparciem Ministerstwa Środowiska. Czując opór przeciwników, zaprosiliśmy posiłki – polskich europosłów. Przybyło dwoje: pani J. Wiśniewska z PIS oraz pan J. Zemke z SLD. Wyrazy uznania należą się ówczesnemu przewodniczącemu PE panu prof. J Buzkowi (PO) za mądre wspieranie spraw polskich, między innymi w obszarze mych kompetencji (służba cywilna w okresie prezydencji, gaz z łupków). Tego nie mógłbym powiedzieć o otoczeniu komisarz pani E. Bieńkowskiej, które zignorowało próby konsultacji w sprawie unijnej geologii (w ramach organizacji EuroGeoSurveys).
Przez te opisywane lata stykałem się też z różnymi wcieleniami pana posła J. Saryusz Wolskiego (PiS wcześniej PO), pierwszego polskiego pełnomocnika do spraw europejskich. Jego wiedza organizacyjna o problematyce UE (wcześniej EWG i WE) i praktyczne doświadczenie unijne zasługują na uznanie.
Niektóre koleżanki i koledzy ze służby cywilnej trafili w wyniku naboru w szeregi administracji unijnej, co cieszy. Zachowując obiektywizm, mogą służyć pomocą krajowi ojczystemu. Powinno ich być więcej. Zainteresowanie opinii publicznej skupia się jednak na politycznych mianowańcach, często nie mających pojęcia o Unii Europejskiej, jej procedurach, nie mówiąc o znajomości języków obcych (wypadałoby znać co najmniej dwa).
Chyba pierwszy raz zdecydowałem się w moim blogu na uwagi personalne (oczywiście stonowane). Ale ostatnio wzrosła moja chęć ekspresji „bez retuszu”. Proponuję pamiętać też, że wybory do Parlamentu Europejskiego , to nie prawybory do Sejmu i Senatu RP.